Idę
właśnie ulicą do sklepu. Zapasy powoli się kończą i muszę
zrobić nowe, zanim wyruszę dalej.
Ulica
jest pusta, nawet nie wiem jakie to miasto, ale to nie ma znaczenia.
Nie ma znaczenia, że jest świt, samochody stoją otwarte i idę z
kijem baseballowym, a na ramieniu mam przypięty nóż plus broń z
tyłu spodni. Nie robi to różnicy czy mam ledwie metr
siedemdziesiąt i dziewiętnaście lat. Wiecie dlaczego? Bo na tej
zasranej ulicy nie ma nikogo innego. Wszyscy albo leżą martwi w
domach, albo gdzieś w autach na autostradach z myślą, że jak
uciekną to zło ich nie dopadnie. Otóż nie. Zło dopadło każdego.
Prócz dzieci schowanych pod łóżkami, w piwnicach lub innych cudem
ocalałych. Spytacie pewnie od czego? Inwazji kosmitów, najazdu
nowych mieszkańców, buntu? Albo zbyt szybkiego rozwóju cywilizacji
co doprowadziło do całkowitej destrukcji społeczeństwa. Bunty?
Owszem. Kiedy wszyscy zorientowali się, jak łatwo obrabować banki,
sklepy czy domy. Jak łatwo przejąć nad wszystkim kontrolę i
zapanować światem. A to, że rząd się ukrył podsyciło złość
ludzi co tylko przyspieszyło destrukcję. I tak oto właśnie
zjawiam się ja – Reagen, jedna z nielicznych ocalałych by w
samotności szukać jakichkolwiek oznak życia lub zombie. Wolałabym
to drugie. Nie trzeba im ufać, tylko od razu zabijać.
Wchodzę
do sklepu i do dużej sportowej torby pakuję kilka butelek wody,
jakieś puszkowane jedzenie i suche przekąski. No i paczkę chipsów.
Potem wychodzę nie zwracając uwagi na kamery czy rozbite szkło.
Destrukcja
zaczęła rosnąć jakieś półtora roku temu. Zanieczyszczenie
środowiska, wyższe ceny, więcej bezdomnych, bezrobotnych, aż ktoś
w końcu powiedział, że sami doprowadzamy się do zniszczenia.
Nazwali to fazą samoredukcji, co szybko się przyjęło i stało się
nowym hobby mediów. Główny temat, większe zarobki, wyższa
oglądalność i większa złość ludzi. Nawet nie wiem, kiedy
zaczęły się rabunki, parady i martwi ludzie na ulicach. Najpierw
upadła Europa, potem Chiny, a na końcu kochane USA. Ludzie nie
wiedzieli co robić, przerażał ich taki szybki rozwój sytuacji.
Dlatego rząd zaczął się odgradzać. Myśleli, że dzięki temu
będą mieli przewagę i ochronę, dopóki wszystko się nie uspokoi.
Jednak to uspokoiło się wtedy, kiedy dziewięćdziesiąt procent
populacji było martwe.
Tak
więc od roku żyję przemieszczając się z miejsca na miejsce z
bagażem. Bo co miałam robić? Moi rodzice zostali zabici we własnym
łóżku. Musiałam więc walczyć o przetrwanie, dlatego uciekałam.
Jedyne co zabrałam ze sobą z domu tamtego wieczoru to Are. Mój
siedmioletni brat.
-
Reagen! Wróciłaś! - krzyczy wychodząc mi na powitanie.
-
Cześć – kucam przed nim i wyjmuję z torby paczkę chipsów –
ale najpierw śniadanie.
Kiwa
głową i siada do małego stołu w kuchni, a ja robię jajecznicę z
bekonem.
Od
czasu do czasu znajdujmy dom, gdzie wszystkie sprzęty jeszcze
działają. Czasem śpimy pod gołym niebie, albo w ogóle nie
śpimy. Znaczy ja. Ktoś go musi bronić.
Ludobójstwo,
jak to nazwał na początku mój tata, trwało może trzy miesiące.
Tyle wystarczyło by prawie siedem miliardów ludzi zabiło się
nawzajem, pozostawiając dzieci bez opieki na wolną śmierć.
Okropne. Doprawdy. Ale nikt nie dbał o nikogo, każdy myślał tylko
o sobie. Dalego tak szybko się wybili.
Jemy
śniadanie w ciszy, aż nagle Are się odzywa:
-
Śniły mi się zombie.
-
Are, rozmawialiśmy już na ten temat...
-
Tak wiem, ale... - przerywa, po czym wkłada ostatni kawałek bekonu
do buzi i z pełnymi ustami kończy – w razie czego nie pozwolisz
im zjeść mojego mózgu?
Śmieję
się, wrzucam naczynia do zlewu i obiecuję mu, że zombie nie tkną
jego mózgu. Pozwalam mu na zjedzenie chipsów i przeczytanie
komiksu, kiedy ja będą nas pakować.
Kiedy
na świecie została już tylko garstka, zaczęły krążyć pogłoski
o zombie. Niektórzy twierdzili, że widzieli ich nocą na swoich
podwórkach. Oczywiście to bujda, no chyba, że tu gdzie jesteśmy
zombiaki jeszcze nie dotarły.
Taki
przeciek puścił ktoś z rządu. Podobno prezydent uruchomił jakiś
program, który miał załagodzić sytuację w kraju rozpylając
środek uspokajający, ale coś poszło nie tak i zamiast spokoju,
ludzie dostali szału i pozamieniali się w zombi.
Mój
brat wiele przeszedł, zbyt dużo martwych ciał widział i przecież
ma tylko siedem lat. Często śnią mu się koszmary. Z zombie w roli
głównej. A ja za każdym razem przypominam mu, że zombie nie ma.
Chociaż sama nie mam pewności.
-
Are chodź. Czas na nas.
Wyciera
ręce o spodnie, pyta czy pomóc mi z bagażem, a ja daję mu drugi,
mniejszy kij. Nie żebym na serio wierzyła w bujdy o żywych
trupach, ale wiem, że nie jesteśmy jedynymi ludźmi. Samotność i
apokalipsa zamieniał nas w zwierzęta. Nie chcę by mojemu bratu coś
się stało, albo mi i żeby został całkiem sam. Muszę bronić i
jego i mnie. Jestem w dobrej formie i kiedyś tata uczył mnie
podstawowych technik samoobrony. Przydały się.
Jakiś
miesiąc temu ktoś nas napadł. Dwóch gości. Większych ode mnie.
Jednego powaliłam raz dwa, a z drugim mnie trochę poniosło i...
Pierwszy raz w życiu zabiłam człowieka. Nie chcę żeby to się
powtórzyło, ale jeśli będę musiała, to zrobię wszystko by nas
chronić.
Po
kilku minutach drogi słyszymy jakiś hałas koło śmietnika.
-
Co to? - pyta przestraszony Are i staje za mną z kijem uniesionym na
wysokości oczu.
Robię
krok by to sprawdzić i wtedy ujawnia nam się sprawca. To pies. Nim
zdążę powstrzymać brata, ten już jest koło owczarka i go
głaszcze. Pies sięga mi do kolan i najwyraźniej szuka czegoś do
jedzenia.
-
Weźmy go ze sobą, proszę – brat patrzy na mnie błagalnym
wzorkiem, więc się zgadzam – super! Nazwę go Rocky. Tak, teraz
jesteś Rocky – mówi do psa, który patrzy na niego jak na żarcie
i go przytula.
Wyjmuję
z plecaka kawałek suszonej wołowiny myśląc, że na razie to
wystarczy by zdobyć zaufanie psa i żeby nie rzucił się na nas z
zębami.
Maszerujemy
cały dzień, aż znajdujemy mały domek, by się przespać.
Znajduję
dla psa jakieś jedzenie, robię kolacje mi i bratu i idziemy spać.
Śpimy razem. Are boi spać się sam i nie dziwię mu się. Zanim
zasnę czuję, że pies kładzie się w nogach i już go lubię.
Następnych
kilka dni wygląda tak samo. Marsz, schronienie, jedzenie, sen. Nie
wiem nawet dokąd maszerujemy. Jestem okropną siostrą, bo skłamałam
Are, że idziemy do Błękitnych Wzgórz. Miejsca, gdzie jest reszta
ocalałych ludzi. Słyszałam jak ta dwójka typów o tym mówiła i
podchwyciłam tę nazwę. Oczywiście od roku kłamałam Are, że
idziemy w konkretnym kierunku, że czegoś szukamy, ale nie chciałam
mu powiedzieć czego. Od miesiąca mówię mu Błękitne Wzgórza,
choć wiem, ze niczego takiego nie ma. Pewnie ci faceci też to
wiedzieli. Albo coś było i się zniszczyło. Jak wszystko wkoło.
Po
dwóch tygodniach znowu kończą nam się zapasy. Zachodzimy więc na
stację benzynową, ponieważ jesteśmy na autostradzie i to jedyny
sklep. Przy dystrybutorze stoi jakieś auto. Duży nissan. Od razu
wiem, że ktoś jest na stacji. Auto wygląda na używane. Pies też
wyczuwa czyjąś obecność, ponieważ zaczyna warczeć.
-
Coś się stało? - pyta Are.
-
Zostań tu z Rockym i bądź cicho – widzę, że chce zacząć
negocjować więc szybko dodaję – załatwię to raz dwa. Sprawdzę
czy ktoś jest w środku, wezmę to co nam potrzeba i ruszamy dalej,
okej?
Kiwa
głową i już ma łzy w oczach.
Dobrze,
że znaleźliśmy Rocky'ego.
Unoszę
kij przed siebie i idę do sklepu. Nie mija minuta a słyszę
szczekanie psa, krzyk Are i widzę jak do mnie biegnie. Przytula się
do mojej nogi i woła psa. W drzwiach staje wysoki blondyn z bronią
w ręku i celuje we mnie. Odwracam się i widzę młodą blondynkę i
chłopaka, chyba w moim wieku, z brązowymi włosami wpadającymi w
oczy.
-
Cholera – mówię pod nosem i obejmuje Are, by przestał płakać.
No to czas na coś nowego. Wena trafiła mi się przy czytaniu pewnej książki, ale coś wreszcie wyskrobałam. Jakieś krótkie opowiadanko :)
Następna część w czwartek wieczorem :)