piątek, 16 stycznia 2015

Dom strachu.

   Stoisz przed wejściem do tego strasznego, opuszczonego domu. Przegrałeś zakład i teraz musisz
wejść. Wiesz, że koledzy stoją za tobą i czekają. Nie możesz okazać się tchórzem, poddać się i przegrać. Prawda?
   Spoglądasz na zegarek na ręku, trzecia w nocy.
   Co wam strzeliło do głowy!
   Naciskasz na klamkę i otwierasz wrota do ciemnego holu. Czujesz silny zapach stęchlizny, który wykręca ci żołądek, ale się nie poddajesz. Przełykasz gulę w gardle i robisz krok naprzód.    Niepewnie wchodzisz do środka i po chwili słyszysz trzask.
   Odwracasz się gwałtownie i nie widzisz nic. Drzwi się zamknęły. Twój oddech przyspiesza, pocą ci się ręce i zaczynasz stąpać z nogi na nogę. Czujesz podmuch wiatru na twarzy i po chwili wszystkie światła się zapalają. Rozglądasz się wkoło i oceniasz dom.
   Stare meble zachowane w idealnym stanie, bez grama kurzu na wierzchu. Tak jakby ktoś tu sprzątał, a przecież budynek stoi opuszczony od dziesięciu lat. Patrzysz na ściany, z których odchodzi farba. Wiszą stare, rodzinne obrazy i czujesz się jak w jakimś pieprzonym horrorze.
Nim reagujesz kierujesz się ku schodom wiodącym na piętro. Szerokie, potężne i groźne. Ale przecież to tylko zwykłe schody. Wyłożone czerwonym dywanem.
   Przypominasz sobie o zadaniu. Musisz wejść na górę, podejść do okna i pomachać kolegom. Wtedy będziesz mógł wyjść z tego cholernego domu.
   Wchodzisz już na czwarty stopień, kiedy nagle słyszysz śmiech dziecka. Zatrzymujesz się w pół kroku, sztywnieją ci mięśnie, ręka kurczowo trzyma się poręczy. Czekasz na ciąg dalszy tego śmiechu, lecz nic się nie dzieje. Dochodzisz do wniosku, że to tylko twoja wyobraźnia. Wypuszczasz powietrze z płuc i ruszasz dalej. Po kolejnych czterech krokach znów słyszysz ten sam dźwięk. Po jeszcze kolejnych wiesz, że to nie twoja wyobraźnia. Przepocony od strachu dochodzisz na górę. Dajesz sobie chwilę na złapanie oddechu i rozglądasz się. Na prawo jak i na lewo widzisz korytarz z parą drzwi. Decydujesz się na prawą stronę. Wolnym krokiem ruszasz do pierwszych drzwi. Otwierasz je i mrozi ci krew w żyłach. To pokój dziecięcy. Stoisz wpatrzony w łóżeczko, różowe zabawki i okno.
   Okno! Tak!
   Podbiegasz i widzisz swoich kolegów. Zaczynasz walić w szybę, ponieważ okno nie chce się otworzyć. Jednak oni niczego nie słyszą i nie widzą. Zrezygnowany odwracasz się i widzisz dziewczynkę. Stoi w progu pokoi i patrzy prosto na ciebie. Nie wiesz co zrobić. Jesteś sparaliżowany strachem. Dziewczynka wyciąga umazaną rączkę. To pewnie keczup, myślisz, ponieważ maź jest czerwona. Nie chcesz zatruwać sobie głowy, że to krew.
   Dziewczynka wskazuje na ciebie, wyciera rączkę o różową sukienkę zostawiając na niej ślad i ucieka głośno się śmiejąc. Jesteś pewien, że ten śmiech zostanie ci w głowie do końca życia.
Ruszasz do wyjścia i kiedy wiesz, że na korytarzu nie ma nikogo pędem zbiegasz na dół. Dobiegasz do drzwi, lecz mimo twoich starań one nie chcą się otworzyć. Walisz w nie pięścią. W końcu ustępują i wypadasz na chłodne powietrze.
   Koledzy podbiegają do ciebie i zadają mnóstwo pytań. Na żadne nie odpowiadasz. Mijasz ich i idziesz prosto do domu. W głowie ciągle kotłuje ci się śmiech tej małej dziewczynki.
   Wchodzisz do domu i idziesz prosto do łóżka. Po kilku minutach zasypiasz.
   Otwierasz oczy i czujesz zapach stęchlizny. Wiesz, że coś jest nie w porządku. Patrzysz na zegarek. Jest trzecia w nocy. Ale jak to? Spałeś równe dwadzieścia cztery godziny?
   Wiesz, że coś jest nie w porządku. Wstajesz i idziesz do łazienki. Zaspany otwierasz drzwi i nim zdążysz się zorientować wchodzisz do tego domu.
   Co jest grane?!
   Nagle się rozbudzasz, odwracasz się z zamiarem wrócenia do łóżka, lecz za tobą nie ma żadnych drzwi. Przed sobą widzisz tylko te cholernie potężne schody, wyłożone czerwoną wykładziną.
   Myślisz, że to zły sen.
   Na pewno.
   Wchodzisz na pierwszy stopień i zapiera ci dech w piersi. Słyszysz śmiech. Śmiech małej dziewczynki. Dochodzi do tego tupot małych nóżek. Odwracasz się i widzisz drzwi wejściowe. Podbiegasz do nich i z całych sił pchasz. Lecz one nie chcą się otworzyć.
   Odwracasz głowę. Na szczycie schodów widzisz małą dziewczynkę w różowej sukience, z czerwoną plamą. Pchasz mocniej i tym razem drzwi ustępują. Lądujesz na łóżku.
   Nie wiesz co się dzieje, lecz wiesz jedno – jesteś w swoim pokoju, bezpieczny. Spoglądasz na zegarek. Trzecia zero jeden. Kładziesz się i po chwili zasypiasz.
   Otwierasz oczy i czujesz zapach stęchlizny. Wiesz, że coś jest nie w porządku. Patrzysz na zegarek. Jest trzecia w nocy...




Opowiadanie wysyłałam na konkurs, niestety... ;)
xoxo





środa, 7 stycznia 2015

Błękitne Wzgórza i zombie / koniec

   Budzi nas krzyk Liv. Max wstaje pierwszy i biegnie do jej sypialni, ja zaraz za nim. Okazuje się, że ktoś nad nią jest i raczej nie ma przychylnych zamiarów. Max długo nie czekając odciąga gościa od siostry, a ja biorę ją za rękę i ciągnę do pokoju, gdzie spałam. Wciąż płacze, więc sadzam ją na ziemi, a Are siada obok i przytula ją. Liv wybucha jeszcze większym płaczem.
   - Coś ci zrobił? - pytam ją, a ona kreci głową – pójdę zobaczyć co z twoim bratem, a ty...
   - Proszę nie zostawiaj mnie – łapie mnie za rękę.
   Kiwam głową, siadam po jej drugiej stronie i przytulam ją. Mimo że mnie wkurzała, wiem co czuje i współczuje jej. Dobrze, że zaczęła krzyczeć, zanim tamten...
   Po chwili ktoś wchodzi i Liv odruchowo sztywnieje. Kiedy widzi, że to Max, rzuca mu się w ramiona, a on ją tuli.
   - Wszystko w porządku? - pyta, a ona znów kiwa głową.
   Nie pytam co z gościem, bo nietrudno się domyślić co zrobił z nim Max, zresztą ma całe ręce we krwi.
   Patrzy na mnie i kiwa głową jakby czytał mi w myślach.
   - Co się stało? - pyta mnie szeptem Are przysuwając się.
   - Jakiś chłopak chciał zrobić Liv krzywdę.
   - Tak jak tobie wtedy?
   Kiwam głową i przytulam go. Był przy tym i wątpię by szybko zapomniał jak tamten gość chciał mnie przelecieć, a potem leżał martwy.

   Po kilku minutach Liv wreszcie się uspokoiła i poszła się ubrać. Oznajmiłam Are, że idę do sklepu, a on zostanie z chłopakami. Kiwnął głową, ale wiedziałam, że się martwi. Max chciał iść ze mną, lecz ja chciałam przez chwilę być sama. Zresztą potrafię sobie radzić z rana.
   Teraz wychodzę ze sklepu z torbą zakupów. Wchodzę do kuchni i na tyle na ile pozwalają mi przyrządy i prowizoryczna kuchenka przygotowuję jakieś śniadanie. Kiedy wszyscy jedzą, a pies dostał swoją karmę, słyszymy huk. Max i Nathan od razu zrywają się z krzeseł, Are patrzy na mnie wielkimi oczami, a Liv sztywnieje. Nawet pies nastawia uszy.
   Huk dochodził z podwórka.
   - Zostańcie tu, pójdziemy to sprawdzić – oznajmia Nathan i oboje z Max'em wychodzą tylnymi drzwiami.
  Po chwili słyszymy krzyk i dwa strzały. Liv przysunęła się z krzesłem bliżej mnie.
   Cisza. Ogłuszająca, krępująca cisza. Z podwórka nie dochodzi żaden dźwięk.
   Teraz chwytam Are i Liv za rękę, i prowadzę ich do wyjścia. Dziewczyna się sprzeciwia, ale kiedy przykładam palec do ust, zaczyna chyba rozumieć, bo przestaje się szamotać.
   - Do auta.
   Nie zdążę otworzyć drzwi, a przed kuchnię słyszymy głos Max'a:
   - Biegiem do samochodu!
   Liv więcej nie trzeba. Biegnie, za nią pies, a za nimi ja z Are'm na rękach. Nie biega zbyt szybko w chwilach stresu.
   Obejmuje moją szyję rączkami i słyszę jego ciche pochlipywanie. Wrzucam go do tyłu obok Liv i Rocky'ego, a sama siadam za kierownicą i odpalam nissana. Kiedy Nathan i Max wgramolą się, ruszam. Jadę przed siebie i nie oglądam się ani razu.
   - Co się tam do cholery stało? - pytam, kiedy trochę uspokajam oddech – myślałam, że zombie wychodzą tylko w nocy.
   - To nie byli zombie. Raczej kumple tego gościa co nas rano odwiedził.
   Mogłabym przysiąść, że Liv w tym momencie się wzdrygnęła.
   - Będą nas śledzić? - pyta.
   - Zabiłem im kumpla, jak myślisz? - warczy na nią Max.
   - Hej, spokojnie. Przecież nie zrobiła nic złego, ogarnij się troszeczkę – mówię do niego ku zaskoczeniu wszystkich i patrzę na niego – jesteś ranny?
   Widzę jego skrzywioną minę i jak przyciska rękę do barku.
   - Został postrzelony – odpowiada Nathan – damy radę jakoś się zamienić? - pyta mnie o miejsce.
   Po kilku wymachach nogami i przekleństwach wreszcie siedzi za kierownicą, a ja z tyłu. Liv zamienia się z bratem i kiedy tylko Max opada na siedzenie krzywi się. Sadzam Are po mojej drugiej stronie i ocieram mu łzy z policzków mówiąc, że już jesteśmy bezpieczni. Biorę od Liv apteczkę i mówię do Max'a:
   - Zabierz rękę – patrzy na mnie i zabiera dłoń, którą przytrzymywał ranę – kula wciąż jest w środku. Postaram się ją wyjąć, ale ostrzegam że nie ma tutaj żadnych tabletek przeciwbólowych.
   - Dam radę. A tak poza tym dzięki, że na mnie nawrzeszczałaś – mówi z sarkazmem.
   Patrzę na niego jak na idiotę.
   - Wiesz, twoja siostra prawie została dziś zgwałcona, więc to normalne, że boi się pościgu przez kumpli tamtego gościa. Może trochę empatii dla niej ze strony własnego brata? W tym momencie by jej to pomogło, ale ty wolisz na nią warczeć. Nie masz pojęcia jakie to uczucie, gdy dziewczyna znajduje się w takim położeniu i nawet nie wiesz jaki ślad w psychice zostawia takie coś. Więc lepiej się zamknij.
   - Ktoś cię kiedyś zgwałcił?
  Pyta, choć wiem, że mu się to wymsknęło. Ze złości i chyba, dlatego że nie chciałam odpowiadać, wyjęłam mu szybkim i bolesnych ruchem kulę z barku. Krzyknął. Przemywam ranę i zszywam ją.
   - Prawie – odpowiada za mnie cicho Are, a ze mnie ulatuje trochę złość.
   Kiedy kończę, zakładam opatrunek i to co się jeszcze nada chowam do apteczki, a resztę wyrzucam przez okno.
   - Gotowe. Staraj się za bardzo nie używać tej ręki.
   Mówię i siadam prosto pośrodku nich. Wyjmuję z plecaka chipsy Are i daję mu je, by chłopiec choć trochę się uspokoił. Widzę, że wciąż jest kłębkiem nerwów.
   - Przepraszam – mówi nagle Max – nie chciałem...
   - Spoko – przerywam mu, bo naprawdę nie chcę zaczynać tematu.
   - Wszystko gra? - kiwam głową na jego pytanie.

   Nie mija nawet godzina, a Nathan zauważa jakiś samochód za nami. Nikt nie musi mówić na głos tego, co wszyscy myślimy. To oni.
   Liv nerwowo odwraca się do tyłu. Max wyciąga z bagażnika dwie bronie i jedną daje Nathan'owi.
   Samochód jest już tak blisko, że widzę trzy osoby siedzące w środku. Po chwili czuję uderzenie, a potem drugie. W końcu Nathan zatrzymuje auto, albo raczej stara się to zrobić zanim wpadniemy w rów. Jesteśmy na otwartej przestrzeni.
   Z wrogiego auta wysiada trzech chłopaków. Zaczynają pukać w szybę Are. Max wysiada i pyta spokojnie ukrywając broń:
   - Czego chcecie?
   - Który z was zabił naszego kumpla? - pyta jeden z nich, blondasek z długimi włosami – wiemy, że to wy. Albo wszyscy oberwiecie, albo tylko jeden z was.
   - To ja – mówi Max i przechodzi na drugą stronę.
   Liv zaczyna wierzgać, więc Nathan każe jej się uspokoić i zapewnia, że Max ma plan. Wątpię w to, ale nie chcę niczego psuć.
   Przesadzam Are po swojej drugiej stronie i Rocky'ego sadzam w jego nogach. Wysiadam z auta ku zaskoczeniu Max'a i pytam najseksowniej jak potrafię:
   - Co słychać panowie, jakiś problem?
   Cała trójka się na mnie dziwnie patrzy, a po chwili jeden z nich odpowiada:
   - Twój kolega załatwił naszego...
   - Może to kto inny? - przerywam mu i podchodzę do niego przejeżdżając palcami po jego ramieniu – może to zombie? A jeśli uważacie, że to my – widzę, że Max się denerwuje, ale to co robię działa i tylko to się teraz liczy. Zapewnić bezpieczeństwo Are, a przy okazji wszystkim pozostałym. Szepczę do ucha chłopkowi – możemy to łatwo rozwiązać. Dojść do jakiegoś porozumienia.
   To wystarcza. Chłopak mięknie i wykorzystuję swoją szansę. Trzema szybkimi ruchami powalam gościa na ziemię, na następnego wystarczają dwa ruchy, a trzeciemu przykładam nóż do szyi i mówię:
   - Spieprzajcie, albo zmienię zdanie i was zabiję.
   Chłopak robi przerażoną minę, więc żeby jeszcze dać upust mojej złości kopię go w jaja. Kuli się na ziemi, tak jak jego koledzy. Biorę od Max'a broń i cała trójka zaczyna zaprzeczać, przepraszać, próbują mnie powstrzymać, bo myślą, że chcę ich zabić. Ja jednak przebijam wszystkie opony w ich aucie i siadam z powrotem do naszego, a Max za mną.
   - Jedź zanim Reagen zmieni zdanie – mówi Max do Nathan'a – co to było? - zwraca się do mnie, gdy jego przyjaciel ruszył.
   - Nie chcę nikogo zabijać, bo i tak mało nas pozostało – odpowiadam i dodaję – a poza tym nie lubię intruzów.
   Nikt się nie odzywa, a Are patrzy na mnie wielkimi oczami. Przytula się do mnie i mówi:
   - Dziś możemy spać w aucie.
   Uśmiecham się i całuję go w głowę. Po chwili zasypia.
   - Dzięki – mówi do mnie cicho Liv, a ja kiwam jej głową.
   Opieram się o zdrowe ramię Max'a i zamykam oczy. Potrzebuję chwili wytchnienia.

   Nie wiem dlaczego im zaufałam. Może to przez ten spokój bijący od Max'a, może sam jego wygląd, który od pierwszego wejrzenia zapewnia o bezpieczeństwie, a może to że tak długo byliśmy z Are samotni i potrzebowałam kogoś i dla siebie, i dla niego. Cokolwiek to było dobrze się spisało, bo nie czuję się już taka pusta odkąd ich poznałam. To tak jakby wypełnili jakąś pustkę wewnątrz mnie, mimo że tego nie planowali. Zwłaszcza Max. To że jesteśmy ostatnimi z nielicznych tylko pomogło sprawie. Nawet jeśli nie przetrwamy jutra, jestem wdzięczna, że dziś mogę dzielić z nim.







KONIEC
Wiem, że zakończenie takie jak zawsze...ale to już chyba będzie u mnie tradycją. Nie dowiecie się czy dojechali do Błękitnych Wzgórz czy zginęli po drodze, albo zamienili się w zombie. Nie powiem wam tego, bo sama nie wiem :)
Proszę jednak o komentarz co myślicie o tym opowiadaniu!!! :)
Podejrzewam, że przez długi czas nic nie napiszę. Muszę nabrać weny i dokończyć książkę, poza tym mam w planach dużo na głowie ;)
Gdybym jednak coś wyskrobała najszybciej o tym dowiecie się TU.
Także do zobaczenia :*
xoxo

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Błękitne Wzgórza i zombie / #4

   Kolejne dni mijały tak samo. Śniadanie na stacji, cały dzień w drodze, sen, wymiana kierowcy i znowu śniadanie na stacji. Czułam, że Are dostaje świra. Nigdy nie był tak długo w zamkniętej przestrzeni. Zawsze byliśmy wystawieni z każdej strony, ale nigdy nie napotkaliśmy zombie. Zbliżaliśmy się powoli do celu, a ja bardziej poznawałam się z Nathan'em i Max'em. I coraz bardziej Max zaczynał mi się podobać. A Liv wkurzać.
   Pewnego wieczoru musieliśmy zajechać do miasta, by zatankować. Nie zrobiliśmy tego rano, bo nie było potrzeby. Teraz kiedy każdy załatwił swoje potrzeby lokujemy się w aucie. Ale Are stoi prosto z założonymi na piersi rękami i nie wsiada. Wiem na co się zapowiada.
   - Are, nie zaczynaj – mówię na wstępie.
   - O co chodzi? - podchodzi do nas Nathan, a Max wysiada z auta, ale wciąż jest po drugiej stronie.
   - Chcę spać w domu – mówi brat, a pies z lojalności staje prosto obok niego z uniesioną do góry głową – albo nie jadę.
   - Are – chcę go ostrzec, by nie stawiał ultimatum bo tego nie nienawidzę, lecz Max mnie wyprzedza.
   - Okey – wszyscy patrzymy na niego. Liv wściekła, a ja i Nathan zaskoczeni, a Are podejrzliwy – twoja siostra się na tym zna, więc siądzie za kierownicą i wybierze odpowiedni dom, zgoda?
   - Zgoda – odpowiada i wsiada zamykając drzwi.
   Wymieniam się z Max'em miejscami i mierzę go wzrokiem przy mijaniu.
   Liv wciąż siedzi na miejscu pasażera i mierzy mnie wzrokiem. Przejeżdżam dwie przecznice i widzę ładny, zadbany domek jednorodzinny. Parkuję i wszyscy wysiadamy.
   - Sprawdzisz? - pyta Are ciągnąć moją koszulkę.
   - Tak – odpowiadam i dodaję – zaczekajcie tu wszyscy.
   - Pójdę z tobą – proponuje mi, lecz tłumaczę mu, że zawsze sama sprawdzam domy, bo wtedy Are spokojnie w nich śpi – dziwne, ale okey.
   Wchodzę po schodach i pcham drzwi. Nie chcą się ruszyć i nie muszę zgadywać dlaczego. Jakieś ciało je przygwoździło. W końcu jednak je otwieram, wrzucam ciało do jakiegoś pomieszczenia i zastawiam klamkę krzesłem. Wtedy Are wie, że do tych pomieszczeń nie wolno wchodzić. Sprawdzam mały salon, kuchnię, drzwi od podwórka i je też barykaduję. Odkąd wierzę w istnienie zombie, ciężko będzie mi zasnąć w nieruchomym celu. Idę na górę i sprawdzam łazienkę, dwie sypialnie i jakiś schowek. Zero trupów, zero zombie i zero niebezpieczeństwa. Ostatnie co sprawdzam to stan sprzętu, szczelność okiem i czy jest światło. Lodówka i inne sprzęty kuchenne dawno się zepsuły, światła też nie ma, ale w schowku znajduję lampy naftowe. Dwie. Wystarczą. Znajduję zapałki w szufladzie w kuchni i kładę to wszystko na blacie. Okna są wystarczająco szczelnie, więc wychodzę przed dom.
   Unoszę da kciuki do góry i uśmiecham się szeroko. Zawsze tak robię. Nawet gdy nie mam na to ochoty i jestem zmęczona. To nasz znak. Mój i Are.
   Wpuszczam wszystkich do środka i gdy Max mnie mija znacząco się uśmiecham. Kiedy wchodzę ostatnia i barykaduję za nimi drzwi mówię im co i jak. Nathan powiedział, że weźmie kanapę w salonie i będzie stał na czatach, Liv bierze jedną sypialnię na górę, a ja i Are drugą. Ponieważ nasza sypialnia jest większa, Max powiedział, że bierze podłogę. Wiem jednak, ze dzięki temu będzie miał mnie na oku, gdybym chciała uciec. I nie dziwię mu się. Na jego miejscu zrobiłabym to samo.
   Dochodzi noc. Okazało się, że kanalizacja jeszcze działa i na tyle na ile pozwalała lecąca z prysznica woda, wszyscy się umyli. Potem przebrali w prowizoryczne pidżamy i poszli spać. Are zasnął przed chwilą z psem w nogach. Ja wyszłam właśnie z łazienki. Wzięłam prysznic ostatnia.
   Wchodzę do pokoju i widzę śpiącego Are, rozłożonego na całym łóżku i Max'a opartego o jego bok, twarzą w stronę drzwi. Ma na sobie tylko dresy i widzę jego wyrzeźbiony brzuch i mięśnie.
   - Nie jest ci przypadkiem za gorąco? - pytam z półuśmieszkiem.
   - A tobie?
   Unosi brwi. No tak. Mam na sobie krótkie spodenki i koszulkę bez ramiączek.
   - Zawsze w nocy jest mi gorąco, w jakimkolwiek domu byśmy nie byli i niezależnie od tego ile by było stopni. To przez to, że śpię z Are i jemu jest zawsze zimno. Nakrywa się dziesiątkami koców i tym podobnych. Do tego temperatura jego ciała w nocy jest wysoka, więc ja czuję się jak w saunie.
   Max cicho się śmieje, by nie zbudzić brata i psa.
   Podchodzę do łóżko i całuję Are w czoło, a Rocky'ego głaszczę po głowie. Nie ma szansy, bym na takim małym łóżku spała wraz z Are, więc siadam obok Max'a. Jego siostra wzięła może mniejszy pokój, ale za to z większym łóżkiem. Chyba dlatego bym nie spała na nim z jej bratem. Nie przewidziała jednak, że w większym pokoju z mniejszym łóżkiem, będę się cisnęła z Are zamiast obok jej brata.
   - Rozumiem, że jutro robisz śniadanie? - pyta Max.
   - Rano pójdę do sklepu i zobaczę co uda mi się przygotować na tym sprzęcie. Ale tak czy siak, pewnie robię jutro śniadanie.
   Znów się śmieje i mówi:
   - Jak śpicie w domach też śpisz czy czuwasz?
   - To i to.
   - Podzielność uwagi lepsza niż u mojej siostry. Cholera, coraz bardziej mi się podobasz.
   Gdy to powiedział spojrzałam na niego wielkimi oczami, a on wyglądał jakby palnął głupstwo.    Nie żeby mi się to nie spodobało co mówił, albo żeby mnie to dziwiło (od kilku dni podejrzewałam, że moje rosnące uczucia do niego są odwzajemniane) ale zaskoczył mnie mówiąc o tym tak otwarcie. Wzdycha i wyjaśnia:
   - Nie oszukujmy się. Jest jakby koniec świata, nie wiemy ile jeszcze przeżyjemy. Jeśli od naszego poznania noszę w sobie jakieś uczucia to wolę je wyrazić póki oboje żyjemy. W pełni. I wiem, że ty też coś do mnie czujesz, więc po co dalej udawać? Żyjmy pełnią życia, cieszmy się chwilą i niczego nie żałujmy. Nie mówię, że mamy od razu zacząć uprawiać seks czy się pobrać, ale cholera, jeśli nie zrobię tego zanim umrę, to chyba zmartwychwstanę by samemu sobie przywalić.
   Unoszę brew, a on nagle mnie całuje. Wolno, namiętnie, jakby czekał na mój ruch. Dopiero po chwili reaguję i odpowiadam mu tym samym, a nasz pocałunek przeradza się jakby był naszym ostatnim. Oby nie, bo to uczucie jest zajebiste.
   Kiedy się od siebie odrywamy i łapiemy oddech mówię:
   - Dobrze, że zrobiłeś to przed śmiercią. Inaczej sama bym ci przywaliła.

   Znów się śmieje, całuje w czubek głowy i otacza ramieniem. I tak zasypiamy. 






środę piąta i ostatnia część :)
xoxox

sobota, 3 stycznia 2015

Błękitne Wzgórza i zombie / #3

   Budzę się i widzę, że koło mnie śpi Nathan, a Max siedzi za kierownicą. Zaczyna się rozjaśniać, co znaczy że jechaliśmy całą noc. Patrzę przez okno i widzę jakieś wzgórza. Chyba jesteśmy na południu Kalifornii, ale przecież jak wspomniałam – nazwy miast nie mają znaczenia. Już nie.
   Are kręci się w moich ramionach, a pies od razu podnosi głowę jakby coś wyczuwał. Po chwili jednak okazuje się to fałszywym alarmem. Are wciąż śpi, więc Rocky wraca do poprzedniej pozycji.
   Po jakimś czasie Liv też się budzi. Od razu żąda, żeby Max zjechał na stację benzynową. Musi siku. Naprawdę mam ochotę walnąć tej dziewczynie, mimo że jej wcale nie znam.
   Po kilku westchnięciach, pomrukach i złowieszczych spojrzeniach Max zjeżdża na pierwszą stację. Wszyscy nagle się budzą.
   - Robimy postój. Dziesięć minut na rozprostowanie nóg i zjedzenie czegoś.
   Mówi Max i pierwszy wysiada z auta. Tankuje, a potem odchodzi kawałek i chyba sika.
   Are patrzy na mnie zapuchniętymi oczami i pyta:
   - Zostajemy z nimi?
   Co prawda jeszcze do końca tego nie przemyślałam i mówiłam poważnie o tym, by nad ranem nas zostawili. Teraz patrząc w świecące oczy brata czuję, że jeśli się nie zgodzę zawiodę go, a tego nie chcę. Kiwam więc głową, po raz kolejny nie mając świadomości na co właśnie się zgodziłam.
   Are wyskakuje z auta i cieszy się jak dziecko. No dobra, przecież jest dzieckiem, wiem o tym. Rocky wyskakuje za nim, a ja za nimi. Prostuję plecy, napinam ręce, staram się rozluźnić mięśnie.    Podchodzi do mnie Liv i mówi:
   - Jeśli chcesz podrywać mojego brata to pamiętaj z kim zadzierasz.
   Chciałam jej odpowiedzieć coś chamskiego, coś w moim stylu, ale zamiast tego spojrzałam się na nią, wydęłam usta w krzywym uśmiechu i odeszłam. Żałując, że jej nic nie odpowiedziałam.
   Wchodzę na stację, idę do łazienki się ogarnąć i wziąć jakieś jedzenie na śniadanie. Znajduję ulubione chipsy Are i biorę je. Do tego sardynki i jakieś specjalne suszone pieczywo. Nie wiem co to jest i czy jest dobre, ale to jedyne co Are powinien zjeść stąd na śniadanie. Cały czas jadaliśmy normalne jedzenie o tej porze, bo sypialiśmy w domach, albo blisko nich. Are nie będzie zadowolony.
   Wychodzę z jedzeniem na świeże powietrze i widzę, że mój brat rozmawia z Max'em.
   - Czyli zombie wychodzą tylko w nocy? - pyta Are.
   - Na to wygląda. Nie spotkaliśmy jeszcze żadnego w dzień.
   - My w ogóle żadnego nie spotkaliśmy...
   - Aż do wczoraj – kończę za brata i uśmiecham się do niego podając jego śniadanie – nie ma nic lepszego. Przykro mi. Może dziś namówimy naszych nowych znajomych na noc w jakimś domu.
   Are kiwa głową i ze smutkiem zabiera się za jedzenie.
   - A mogę to jeść? - pyta nagle.
   Przez jego ataki astmy w przeszłości, lekarz musiał nałożyć mu specjalną dietę. Nie pamiętam za bardzo z czego ona się składała, lecz wiem, że nie powinien jadać za dużo cukru. Ale też nie za mało. Dlatego pozwalam mu na paczkę bekonowych chipsów dziennie. Ona mu nie szkodzi. Podejrzewam, że jego dieta też już nie ma znaczenia, ale przecież nie powiem tego siedmiolatkowi, rujnując tym samym kolejną rzecz, w którą wierzył. Kręcę więc głową, a on je dalej.
   - Ty nie jesz? - pyta mnie nagle Max.
   - Później.
   Tak naprawdę mało jadam. Więcej oszczędzam dla Are. Jednak sobie też muszę zapewniać pożywienie, żeby mieć siłę. Nasze dotychczasowe śniadania zapewniały mi energię na prawie cały dzień.
   Wracam do sklepu zostawiając Are z psem i idę poszukać czegoś dla siebie. Znajduję jakiś baton probiotyczny i w ostatniej chwili biorę karmę w puszce dla psa. Otwieram ją nożem, który noszę przy sobie i stawiam przed Rocky'm.
   Po zatankowaniu auta, zjedzenia śniadania ruszamy dalej. Jedziemy cały dzień w ciszy. Od czasu do czasu Nathan spyta nas o coś, my odpowiemy i to wszystko. Max dalej siedzi za kierownicą. Cały czas udajemy się autostradą na południe i nie zajeżdżamy do jakichkolwiek miast.
   - Będziemy znowu spali w samochodzie? - Are zaczyna marudzić i coś czuję, że wda się w kłótnię z Liv.
   - To zbyt niebezpieczne – odpowiada dziewczyna.
   - Z Reagen dawaliśmy sobie do tej pory radę.
   - To możecie wysiąść i spadać!
   - Ej – podnoszę głos o ton wyżej, a po chwili zwracam się do Are – może jutro. Zanim dojedziemy do jakiegoś użytecznego miasta nadejdzie ranek, więc się nie opłaca. Może jutro, dobrze?
   Kiwa głową i widzę, że ma łzy w oczach. Pewnie myśli, że jestem na niego zła.
   - Zatrzymaj się, zmienię cię – mówi Nathan i Max posłusznie zatrzymuje auto.
   Nathan nie zdąża całkowicie wysiąść z auta a podbiega jakiś pies i gryzie go w nogę. On krzyczy, Rocky szczeka, Are wtula się we mnie, a Max rusza z piskiem opon. Nathan chowa nogę i trzaska drzwiami. Uspokajam Rocky'ego i Are, a potem mówię:
   - Macie apteczkę? - Liv podaje mi ją z przedniego siedzenia – połóż nogę na moje kolana.
   Instruuję Natha'a i pod ostrzałem obelg i wyzwisk, którymi chłopcy się obrzucają dezynfekuję i bandażuję mu ranę. Po chwili jest po wszystkim, ale nie może prowadzić.
   - A co jeśli to był pies zombie i Nathan też zamieni się w zombie? - pyta mnie szeptem brat.
   - Psy nie mogą stać się zombie – uspokajam go, choć po raz kolejny pewnie kłamię.
   Kiwam do Nathana, żeby nie drążył z Are tematu i odpowiada mi skinięciem głowy.
   - Max – mówię do niego, a on patrzy na mnie w tylnym lusterku, potem zwraca wzrok znowu na jezdnię – mogę cię zastąpić. Nie dasz rady prowadzić całą noc.
   - Okey, ale poczekaj chwilę, odjedziemy kawałek.
   Po chwili zatrzymuje auto i zabrania wysiadać.
   - Liv do tyłu – mówi do siostry i zanim zdąży usłyszeć sprzeciw dodaje – już! - Liv posłusznie wciska się między mnie a Nathan'a, a Max przesiada się na miejsce pasażera – Reagen za kółko.
   Przechodzę nad skrzynią biegów i usadawiam się na miejscu kierowy.
   - Zabieraj go stąd zanim zacznie beczeć – mówi do mnie Liv patrząc na Are.
   Nie wiem co zrobić, ale Max wie. Woła Are na swoje kolana, a ten posłusznie się na nich lokuje. Pies idzie jego tropem i kładzie się w nogach Max'a. Ja natomiast ruszam.
   - Cały czas prosto tak? - pytam i widzę jak Max kiwa głową.
   Po chwili wszyscy śpią. Rozczula mnie widok Are śpiącego na kolanach Max'a. Ja nie jestem zmęczona. Nudziłam się w dzień, bo nie mogłam dowodzić. Byłam uwięziona w tej puszce. Teraz przynajmniej mam co do roboty i mogę decydować o tym, jak jechać. A to, że z Are'm często podróżowaliśmy pieszo i kiedy spaliśmy pod gołym niebem musiałam być czuja, wyostrzyło moje zmysły nocą.
   Gdzieś w połowie drogi Max się budzi i pyta:
   - Zmienić cię?
   - Nie.
   - Nie ufasz ludziom, co? - krótko i na temat.
   - Muszę. Dla Are.
   Jedziemy przez dłuższą chwilę w ciszy, aż w końcu pytam:
   - Jak to się stało? Zombie. Myślałam, że to tylko plotka, jak Błękitne Wzgórza.
   - Błękitne Wzgórza to nie plotka. Zanim nadszedł koniec rasy ludzkiej w telewizjach, tych działających oczywiście, leciały wiadomości, że ci co pozostaną przy życiu mają uciekać na Błękitne Wzgórza, gdzie zaczniemy wszystko od nowa. Tam ponoć jest lepszy, nowy świat. Oczywiście podali adres, mapę, wskazówki jak tam dojechać, wszystko.
   - Więc powiesz mi gdzie jedziemy?
   - Ja też nie ufam ludziom, więc dopóki nie wiesz, jesteśmy bezpieczniejsi wiedząc, że nie zarąbiesz nam auta.
   - Gdybym chciała i tak bym to zrobiła.
   - A potem wmawiałabyś bratu, że jedziecie w dobrym kierunku, kiedy tak naprawdę nie jechalibyście donikąd. A tak to masz przynajmniej cel i to dlatego właśnie postanowiłaś z nami zostać.
   - Ze względu na Are – prostuję. - A teraz wróćmy do zombie.
   Bo to chciałam wiedzieć.
   - Nie mam pojęcia jak to się stało. Prawdopodobnie DNA niektórych ludzi weszło w reakcję z tym czymś co rząd rozpylił i zamiast być martwymi, są na wpół martwymi. Ale to tylko teoria.
   - To i tak lepsze niż nic.
   Uśmiecham się do niego, a on odwzajemnia uśmiech i mimo trudnych warunków widzę idealne, białe zęby.
   - Jak twoja siostra to wszystko zniosła? - pytam znienacka nie dlatego, że mnie to interesuje, ale dlatego żeby jeszcze z nim pogadać. Lubię jego głos.
   - Stała się trochę złośliwa, co można zauważyć. Nie będę kłamać, że przed tym wszystkim była całkiem inna, ale to co się stało tylko wzmocniło jej negatywne emocje.
   - Ma tylko szesnaście lat. Trudny wiek. Okres buntu i te sprawy. Każda dziewczyna przez o przechodzi. Nie zależnie od tego czy światem rządzi zombie, czy polityka.

   Max zaśmiał się budząc tym Rocky'ego. Ale po chwili pies wrócił do snu. 






kolejna część w poniedziałek wieczorem. Może jakiś komentarz na temat opowiadania? ;)
xoxo

czwartek, 1 stycznia 2015

Błękitne Wzgórza i zombie / #2

   - Kim jesteście? - pyta chłopak w brązowych włosach i raną na ramieniu. Nie da się jej nie zauważyć, ponieważ ma na sobie biały T-shirt. - Spytałem kim jesteście?
   Jego głos jest nieufny, ale nie sprawia wrażenia, że chce nas zabić. Chyba, że chce uśpić moją czujność.
   - Jestem Reagen – odpowiadam, żeby ich nie zdenerwować. Mają broń, a dziewczyna nóż. Ja obecnie trzymam kij baseballowy – to Are i Rocky.
   - Jestem Max – odzywa się chłopak z raną i opuszcza broń – to moja siostra Liv i przyjaciel Nathan.
   - Ile macie lat? - pyta dziewczyna.
   Wkurza mnie wyraz jej twarzy. Zarozumiała, wredna i starająca się wyglądać na siłę dorośle.
   - Ja dziewiętnaście, Are siedem, a psa znaleźliśmy kilka dni temu.
   Are dalej płacze, a pies warczy. Widzę, że to wkurza blondynę, więc pytam Max'a:
   - Mogę go uspokoić? Nie miał napadów astmy od trzech lat. Nie chcę by znów je miał, bo leki ciężko znaleźć. Zresztą jak go zaraz nie uspokoję to ktoś ucierpi – pies albo wy.
   Chłopak kiwa głową, więc rzucam kij na ziemię i sadzam Are na blacie lady. Miewał napady astmy. Właśnie w takich momentach jak ten. Jednak zawsze zdążałam go uspokoić. A inhalatory naprawdę ciężko zdobyć. Są inne leki zastępcze, ale nie chcę ich szukać po aptekach.
   - Are spójrz na mnie – unoszę jego podbródek tak by patrzył mi w oczy – wszystko jest okey. Oni nie zrobią nam krzywdy i nie są zombie. To chyba dobrze, prawda? - Kiwa głową i troszeczkę się uspokaja – proszę cię, chyba nie chcesz zacząć kaszleć. Zresztą musielibyśmy szukać apteki, a wiesz, że mama nie lubiła, gdy przeszkadzaliśmy jej w pracy.
   - I zawsze robiliśmy bałagan w szafkach – mówi i lekko się uśmiecha – przepraszam.
   - Za co? Za łzy? - kiwa głową – przestań, nikomu nie powiem – znów się uśmiecha.
   Biorę z szafki obok jego ulubiony batonik i mu go daję. Bierze i powoli zaczyna jeść. Uspokoił się, więc ocieram mu łzy z policzków rękawem, sadzam na ziemi koło psa i odwracam się w stronę reszty.
   - Znasz się na tym? - pyta Max – na leczeniu?
   - Nasza mama była pielęgniarką. Umiem to i owo.
   - Możesz to opatrzyć? - Wskazuje na ramię.
   - Max co ty wyprawiasz? - Wrzeszczy jego siostra – nawet jej nie znasz...
   - Ale jak ktoś czegoś nie zrobi z tą ręką to wda się zakażenie. Nie chcę zamienić się w zombie. Zresztą jak czegoś spróbuje Nathan ją zastrzeli.
   Are słysząc to szybko wstaje i staje przede mną, a pies obok niego jak najwierniejszy ochroniarz.
   - Nic mi nie będzie – mówię mu do ucha, a potem zwracam się do Max'a – usiądź na krześle.
   Robi jak każę, a Are z powrotem siada na ziemi. Mam go na widoku, więc biorę wodę, bandaże z szafki i staję obok Max'a. Przemywam ranę, a on się krzywi.
   - Co zrobiłeś? - pytam.
   - Wpadłem przez szybę.
   Biorę pęsetę z plecaka i wyjmuję malutkie odłamki szkła, po czym jeszcze raz przemywam ranę i obwiązuję bandażem.
   - Gotowe – mówię i wycieram ręce o jakąś szmatę obok.
   - Dzięki.
   - Tak w ogóle to co tu robicie?
   - Jedziemy do Błękitnych Wzgórz.
   Cholera. Are wstaje i ze świecącymi oczami pyta Nathana'a:
   - Błękitne Wzgórza? My też tam idziemy. Możemy jechać z wami?
   - Nie! - Odpowiadam za szybko i za głośno. Are patrzy na mnie zdziwiony. Nigdy na niego nie krzyknęłam – nie mają pewnie wystarczająco miejsca w samochodzie – kłamię.
   - Zmieścimy się – mówi Max i uśmiecha się do mojego brata.
   Nie chcę z nimi jechać bo im nie ufam. Blondyna mnie wkurza, Nathan wygląda jak cichy zabójca, a Max... jest przystojny. I to mnie rozprasza. Jego dobrze zbudowane ciało i uroda sprawiają, że się dekoncentruję i łamię wszystkie swoje zasady co do ufności obcym.
   - Reagen proszę. Autem będzie szybciej i bezpieczniej. Bolą mnie nogi od tego ciągłego chodzenia.
   - Przykro mi Are, ale nie.
   Sama nie wierzę, że jestem wobec siedmiolatka taką suką. Niczego nie biorę ze sklepu, łapię Are za ramię i wychodzimy. Widziałam nawet wredny uśmiech Liv.

   - Zaczyna się ściemniać. Musimy dotrzeć do miasta, by znaleźć jakiś nocleg.
   - Nie – mówi twardo Are i staje – nie chcę dalej iść. Jestem zmęczony. Dlaczego nie pojechaliśmy z nimi?
   Znów ma łzy w oczach, a ja czuję się potwornie. Podchodzę do niego go przytulam.
   - Przepraszam Are, ale nie ufam obcym. Staram się ciebie chronić.
   - Nawet gdybyśmy byli z nimi w jednym aucie dałabyś radę mnie ochronić.
   Uśmiecham się i poważnieję, gdy słyszę warczenie Rocky'ego. Coś usłyszał. Dochodzi wieczór i boję się, że to nie ci sami ludzie, których spotkaliśmy na stacji. A tam właśnie porzuciłam swój kij, Are też. Wyciągam więc nóż i staję przed bratem. Jednak to co idzie w naszym kierunku nie poczuje jak wbijam mu nóż w serce.
   Are zaczyna krzyczeć i płakać. Zbliża się do nas chyba pięć zombie. Ciężko mi to przyznać, ale tak, to zombie.
   Nawet Rocky nie wychodzi im na spotkanie. Biorę więc Are za rękę i zaczynamy biec. Zombie za nami, jednak jesteśmy trochę szybsi. Are cięgle płacze i nie wiem, jak daleko uda nam się uciec. Po chwili oboje lądujemy na ziemi. Klasyczny przypadek w horrorach, prawda? Główni bohaterowie uciekają przed czymś co chce ich zjeść i nagle bęc! Leżą na ziemi.
   Słyszymy starzał, po chwili drugi i widzę jak kawałek od nas staje auto.
   - Szybko, wsiadajcie!
   Krzyczy Max. Długo się nie zastanawiając biorę Are na ręce i wskakuję na tylne siedzenie, obok mnie Max i Rocky. Ruszamy z piskiem.
   - Are, Are spójrz na mnie! - próbuję dotrzeć jakoś do brata – Are, już wszystko dobrze. Jesteśmy bezpieczni. Jedziemy z nimi samochodem, tak jak chciałeś. Nie płacz.
   Pies kładzie mu głowę na kolanach, a ten chowa się w moich ramionach. Tulę go, aż wiem, że zasnął i wtedy podejmuję rozmowę.
   - Dziękuję. Możecie nas wysadzić rano w jakimś mieście.
   - Oszalałaś czy nam nie ufasz? - pyta Max głaszcząc psa po głowie.
   Jego spokój rozbroił nawet psa.
   - I to i to – odpowiadam.
   - Nie szłaś wcale do Błękitnych Wzgórz, prawda? - pyta Max, a ja odwracam głowę.
   - Nie wierzyłam w nie. W zombie też. Chyba muszę zmienić myślenie.
   - My jedziemy. Wierzymy w nie i wiem, że istnieją naprawdę. Możecie jechać z nami, to nie kłopot. Zresztą w grupie raźniej i bezpieczniej.
   - Chyba, że skończy się jedzenie i przejdziemy na kanibalizm – mówię, a on i Nathan się śmieją.
   Może to nie jest głupi pomysł? W końcu nas uratowali i wiedzą, gdzie jadą. Nie będę usiała już okłamywać Are i bezpieczniej będzie, bo oni mają broń. Wiedzą jak zabijać zombie. Ja prawie wystawiłam brata na śmierć, a miałam go bronić. Zapewnić mu bezpieczeństwo. Może dołączenie do nich to dobry pomysł.
   - Okey. Ale jak twoja siostra zacznie mnie wkurzać to jej przywalę – mówię wreszcie.
   - Spoko. Sam mam czasami ochotę.
   Albo Liv śpi, albo nas nie słyszy. Rozbrajający spokój Max'a sprawia, że mnie to nie obchodzi.
   - Ile macie lat? - pytam by przerwać niezręczną ciszę.
   - Nathan i ja po dwadzieścia, Liv szesnaście.
   - Trudny wiek, co? - Kiwa głową – jak długo uciekacie?
   - Kilka miesięcy. Byliśmy z rodzicami. Jechaliśmy do Wzgórz, aż nagle coś ich zaatakowało w sklepie. Kazali nam wiać i więcej ich nie zobaczyliśmy. Przez cały ten czas jakoś dawaliśmy radę żyć w małym miasteczku udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i wszyscy żyją. Potem zaczęły się rabunki, zaczęło brakować jedzenia, bo nie było dostawców. Postanowiliśmy to zmienić i sami byliśmy dostawcami. Pewnego dni ktoś zamiast jedzenia przywiózł w furgonetce zombie i musieliśmy uciekać. Nie wiemy czy ktoś jeszcze przeżył.
   - Przykro mi.

   Max wzrusza ramionami i pyta o naszą historię. Opowiadam mu w skrócie jak wszystko się zaczęło u nas, jak uciekaliśmy i, że wierzyłam w Błękitne Wzgórza tylko dla brata. Potem niespodziewanie zasypiam.





następna część w sobotę
xoxo